poniedziałek, 6 czerwca 2011

O ustach słów kilka


Może to wyznanie zabrzmi dziwnie i w oczach niektórych zdyskwalifikuje mnie jako prawdziwą kobietę, ale bardzo długo nie używałam i nie lubiłam błyszczyków. Szminek, pomadek i najzwyklejszych w świecie balsamów.
Podobno jestem kolorystyczną jesienią, a mimo to, mam jasnoróżowe usta - czasami przydałoby się podkreślić je kolorem, ale zawsze "zapominam" o tym elemencie. Teraz, kiedy temperatura przekracza 30 stopni zapominam nawet o podkładzie. Nie trafiłam jeszcze na taki, który nie spłynie i nie obciąży - ani cery, ani kieszeni. (Jeśli znacie jakiś cud specyfik dla cery mieszanej - proszę o kontakt!)
Wracając do błyszczyków, bo o nich ma być ten wpis, ostatnimi czasy kupiłam dwa do przetestowania z nadzieją, że nie spoczną na dnie szuflady. Jeden to Loreal Glam Shine Diamant, kolor 170, Nude carat, a drugi - nówka z Essence - Stay With Me, kolor 02, My favorite milkshake. Kolor błyszczyka z Essence idealnie odpowiada mojemu naturalnemu, ma zabawny aplikator i na ustach zostawia fantastyczny błysk. Świetny kolor i przyjemna konsystencja w atrakcyjnej cenie - 8,90 zł.
Loreal Glam Shine Diamant zostawiam na szczególne okazje. Fantastycznie błyszczy mieniąc się delikatnymi i niezbyt nachalnymi drobinkami. Nie jest zbyt trwały, ale trwałość nigdy nie była domeną błyszczyków tego typu. Kolejnym plusem jest przyjemny zapach i wygodny pędzelek do aplikowania produktu. Kupiłam go w promocyjnej cenie 10 złotych i zakup uważam za jak najbardziej udany.

Kawowe Love!

Przez długi czas próbowałam odnaleźć na drogeryjnych półkach produkt, który nada mojej cerze ładny, złocisty odcień bez zbędnych smug i paskudnych plam. Lato zbliża się wielkimi krokami i niezbyt komfortowo czułam się z myślą, że będę musiała pokazać moje bladożółte nogi. Żółte, bo natura obdarzyła mnie karnacją w padającą w odcień żółci z beżowymi piegami . Blade, bo solarium i godziny smażenia na słońcu nie są dla mnie. Mam też naoczny „argument” w klatce obok czyli 30letnią sąsiadeczkę, fankę opalania, która przypomina wędzoną śliwkę.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że ładna, złocista skóra wygląda zdrowo i apetycznie więc co robić? Smarować, ale wielkim łukiem omijać samoopalacze. Wszystkie moje starania z samoopalaczem w dłoni szły na marne, bo po prostu nie potrafię zrobić tak, żeby kolana nie były czarne, a łydki ozdobione zaciekami. Droga błyskotliwej dedukcji wybrałam balsamy brązujące. Testowałam ich w życiu sporo i dopiero teraz trafiłam na coś, co mogę polecić.
Znaleziony na wizażowym KWC balsam brązująco - ujędrniający Lirene Body Arabica spełnił moje oczekiwania. Atrakcyjna cena, przyjemny! zapach kawy, ładny, złoty kolor bez pomarańczowych refleksów. Wybrałam wariant do ciemnej karnacji- Cafe Mocha , który spisał się świetnie. Już po dwóch aplikacjach zauważyłam zmianę. Imponujących efektów w ujędrnieniu niestety nie odnotowano, a po jakimś czasie kawowy zapaszek trąci nutą samoopalacza, ale te niewielkie niedogodności to nic w porównaniu z ogólnym efektem. Zauważyłam, że nawet moja totalnie blada mama podbiera balsam i również nie zauważyła żadnych wad w postaci zacieków i plam. Dodatkowy plus to fakt, że balsam „schodzi” z ciała równomiernie, wystarczy regularnie stosować peeling.
Bez problemu, bardzo szybko i bez narażania skóry na szkodliwe promienie słoneczne. Czego trzeba więcej?